trzy i pół roku, higiena umysłu oraz cała reszta (gdzieś po drodze)

Może powinnam czuć się winna. Tak pewnie byłoby łatwiej. Mogłabym radośnie powtarzać sobie mantrę o swoich porażkach, o tym że nic mi w życiu nie wychodzi, wszystko stracone a w ogóle to po co, na co i dlaczego. Mogłabym dalej karmić tego pasożyta mózgowego opowieściami jak to chciałabym osiągnąć tyle rzeczy a robię.. nic. I pewnie nikogo nie zdziwiłby ten metaforyczny pasożyt oblizujący się ze smakiem. Mogłabym dalej płakać do poduszki jak to wszyscy mają *coś*. Robią *coś*. I jeszcze są w tym dobrzy! How dare they?!

Mogłabym.

Tylko po co?

Jestem tym już zmęczona.

Czytałam swoje stare posty i tak, byłam wtedy w bardzo złym miejscu. Ale już potem nie pisałam że byłam i w dobrych miejscach. Wszystko co miało być takie złe – wyszło mi tylko na dobre. Kto mógł się spodziewać? Takie rzeczy dzieją się tylko na filmach. Oto zakolegowuję się z kilkoma osobami, z którymi cały czas mam silną więź (moje wspaniałe koleżanki z pracy od wódki i Maczka). Są imprezy. Są śluby. Są rzeczy, o których nigdy nie myślałam serio a jednak się dzieją! Bywało też trudno, nie można oszukiwać że nagle los się odwróci o 180 stopni – ale mimo wszystko, otaczają mnie tak wspaniałe osoby, że na brak wsparcia nie mogę narzekać.

***

Nie było takiego “spadnięcia ze schodka”, “dziury w podłodze”, nic takiego. Mój charakter jaki jest, taki jest, wiara w siebie przychodzi i odchodzi. To nic wielkiego. Pewnie bym się pozbierała, jak zwykle. Ale przyszła pandemia. I łup, huk, trzask, choć – jak już zaznaczyłam – niezbyt spektakularnie. To tak jakby leżeć w wannie i zorientować się że jest za dużo wody, gotowanie żywej żaby i tego typu rzeczy. Stopniowe osuwanie się w ciemność.

I pewnie dalej bym w tym tkwiła, w końcu kto nie lubi samozniszczenia? To takie przyjemne. Słodkie użalanie się nad sobą. Ciemność, pasożyt. Mlask, mlask.

No nie.

Coś zaczęło mnie uwierać. Nic konkretnego, nie przybrało formy, nie miało treści. Po prostu uwierało, wierciło dziurę jak kornik w drzewie. Ale było czymś więcej niż higieną umysłu, pisaniem do szuflady, żalem i smutkiem na białych kartkach w linie i czymś więcej niż średnio-terapeutycznym płaczem w poduszkę. Musimy się zrozumieć – jestem raczej mało spontaniczna, ale najwyraźniej to *coś* trafiło na podatny grunt, na tę dobrą ziemię, na której wreszcie ma szansę urosnąć. Ma szansę być czymś lepszym, niż było te kilka lat temu. Nie umiem powiedzieć, czy potrzebowałam tej przerwy. W większości książek jakie czytałam pewnie do takich wniosków doszliby bohaterowie. A ja nie wiem. Nie wiem też, czy to jest przesadnie ważne. Ważniejsze chyba od tego jest to, że wróciłam.

Wróciłam.

To tak ładnie brzmi. Chociaż w sumie byłam tutaj cały czas, ale widocznie światełko w tunelu było za słabe, żeby mnie zaprowadzić na stronę główną WordPressa. Ale jestem tu. Teraz. Mam nadzieję, że to pierwszy krok – nie tylko do regularnego pisania ale też wstęp do innych, fajnych rzeczy które chciałabym robić w życiu.

Fajnie że jesteście. Nigdzie się nie ruszam. Pani Słonecznikowa wróciła. Będzie mi miło, jeśli zostaniecie.